STACJA ANIELKÓW

STACJA ANIELKÓW

czwartek, 30 października 2014

Ciąża i poród

Okres ciąży był dla mnie magicznym czasem pełnym różnych emocji. Ciążę znosiłam bardzo dobrze, przez pierwsze trzy miesiące przytyłam 3 kg - miałam tylko delikatne mdłości, później waga stanęła na dłuższy czas (w sumie przytyłam około 15 kg). Przyczyniła się do tego na pewno dieta, test obciążenia glukozą pokazał, że borykam się z cukrzycą ciążową. Dokładnie pilnowałam więc tego, co jadłam (choć zdarzały się też małe grzeszki), byłam pod kontrolą diabetologa, mierzyłam cukier według zaleceń i kiedy 3 miesiące po porodzie powtórzyłam krzywą cukrową, okazało się, że już wszystko jest w porządku. Bałam się, że już zawsze będę walczyć z cukrem tak jak moja mama. 

Około 20 tygodnia ciąży zaczęły się skoki ciśnienia, na szczęście obyło się bez leków, poleżałam 2 tygodnie w domu i wszystko wróciło do normy. Przez całą ciążę czułam się na tyle dobrze, że pracowałam jeszcze 2 tygodnie przed przewidywanym terminem porodu. To zabawne, bo wcześniej myślałam, że całą ciążę spędzę w domu, będę na siebie chuchać i dmuchać, a w rezultacie wolałam być w pracy, gdzie nie miałam zbyt dużo czasu zastanawiać się, co mnie boli i dlaczego. Oczywiście w grę wchodziła też kwestia finansowa, pracowałam akurat dodatkowo przy projekcie, gdzie wynagrodzenie otrzymywałam za faktycznie przepracowane godziny.

Termin porodu, zarówno z miesiączki, jak i z USG w pierwszych miesiącach, został ustalony na 2 lipca 2014 r. Od połowy ciąży czułam, że nie dochodzę do tego terminu. Kiedy na początku czerwca lekarz powiedział, że, biorąc pod uwagę starzejące się już łożysko, urodzimy prawdopodobnie wcześniej. 20 czerwca (piątek po Bożym Ciele) z mężem urządziliśmy w domu pierogarnię, od kilku dni przygotowywałam dietetyczne dania, które przezornie mroziłam na wypadek braku czasu na gotowanie po porodzie. Po południu czytałam Listy Adama Mickiewicza z Konstantynopola, aby przygotować referat na konferencję w listopadzie. Nagle o godzinie 18 poczułam dziwne ukłucie i jakbym usłyszała delikatnie pęknięcie. Wystraszyłam się, choć już czułam, co to było. Delikatnie podniosłam się z kanapy i pobiegłam do toalety - zaczęły odchodzić mi wody...

Najpierw wpadliśmy w panikę, zadzwoniłam do siostry i rozpłakaam się, że w ogóle nie wiem co mam robić. Kiedy trochę się uspokoiłam, poszłam pod prysznic, przygotowałam się i pojechaliśmy do szpitala, po drodze zostawiając siostrze klucze od mieszkania, żeby wyprowadziła psa. Była 19.

W szpitalu zdziwiło nas najpierw pytanie położnej do lekarza, czy przyjąć nas - mieliśmy w ręku zestaw do pobrania krwi pępowinowej, zgłosiliśmy, że będziemy rodzić w szpitalu uniwersyteckim, więc właściwie musieli nas przyjąć. Ponieważ wody się sączyły, lekarz na Izbie Przyjęć po badaniu skierował mnie na porodówkę. Oczywiście mąż przez cały czas był już ze mną. Tam, po przeprowadzonym dwa razy tym samym wywiadzie - najpierw położna, potem lekarz zadawali te same pytania (po co?), usłyszeliśmy, że akcja porodowa się nie zaczęła jeszcze, więc trochę to na pewno potrwa. Po jakimś czasie zaczęłam czuć bóle w dole pleców, najpierw co kilkanaście minut, potem coraz częściej. KTG nic jednak nie pokazywało. Około 22 zawieźli mnie na USG, żeby sprawdzić, czy to nie był jednak fałszywy alarm. Niewiele jednak było widać, bo odpłynęły już prawie wszystkie wody. Ustalono, że jeśli do północy nic się nie będzie działo, to dostanę oksytocynę. Nikt jednak nie reagował na to, że ja mam już częste i silne skurcze krzyżowe... Kiedy ból był już wyjątkowo silny, poprosiłam o znieczulenie, niestety na anestozjologa czekałam blisko 2 godziny, kiedy w końcu dotarł, ja miałam już skurcze parte. Położna przestraszyła się, kiedy mnie zbadała, bo szyjka nie była jeszcze gotowa, kazała mi więc trzymać i powstrzymywać parcie, a to nie było łatwe. Znieczulenie dało mi chwilę wytchnienia, po czym zaczęła się już szybka akcja i za chwilę (o 2:40) na mojej piersi leżała już Aniela... Dłużej trwało później urodzenie łożyska. Żałuję tylko, że Aniela została tak szybko odcięta od pępowiny i to przez położną, a nie przez męża, ale to ze względu na pobieranie krwi pępowinowej. Aniela leżała na mojej piersi do momentu, kiedy byłyśmy gotowe przejechać na oddział położniczy. Nie płakała, patrzyła nam tylko w oczy. Byłam chyba tak zaaferowana tym, że nasz aniołek jest już z nami, że w ogóle nie pamietam, co wtedy myślałam. Na pewno czułam ulgę, że nasza owinięta wokół szyi pępowiną córeczka urodziła się zdrowa - ważyła 3450 g, mierzyła 59 cm, dostała 10 punktów w skali Apgar.

Bez wątpienia nasza córeczka jest najlepszym prezentem od losu, jaki kiedykolwiek dostaliśmy :*


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz